Polskie Stowarzyszenie Influencerów i Osób Aktywnych w Mediach Internetowych, czyli krótka historia o tym, jak rozpętać piekło i zaliczyć falstart.

W czwartek polskie social media obiegła wiadomość o powstaniu Polskiego Stowarzyszenia Influencerów i Osób Aktywnych w Mediach Internetowych. Wbrew nazwie inicjatywa wyszła nie od internetowych fejmów, ale od kilkunastu (?) przedstawicieli polskiej branży PR. I to, jak się okazało, miało dość daleko idące konsekwencje. 

 

Zaczęło się od tego oto postu: 

 

Cóż, post jak post. Dodajmy jeszcze, że za całym projektem stoi Jerzy Ciszewski – jedna ze znakomitości polskiego PR, redaktor naczelny publicrelations.pl. Jednak nawet jego doświadczenie zawodowe nie pomogło zastopować shitstormu, który rozpętał się w sposób całkowicie niekontrolowany, a do tego sam Pan Jerzy wydatnie przyczynił się do podgrzania atmosfery, zamiast ugasić rozprzestrzeniający się pożar twardą ręką specjalisty od kryzysów – no ale po kolei, najpierw link do dyskusji: tu jest link 

Tak rozwijała się dyskusja – stosunkowo niewinnie, choć już pierwsze komentarze podają w wątpliwość sens owego przedsięwzięcia – zwłaszcza zważywszy na to, że wśród szanownego gremium założycielskiego nie było żadnego influencera (jak twierdzili co poniektórzy komentatorzy).

No faktycznie trochę LOL, bo to mniej więcej tak, jakby koty założyły sobie stowarzyszenie psów – niby to i to zwierzę, ale już na pierwszy rzut oka widać, że coś tu nie gra i że mordy jednak nie te. Kolejne komentarze zdawały się to potwierdzać, pojawiły się nawet dość obrazowe porównania z „psami liżącymi się po klejnotach” – to poniżej.

Jednak na tym etapie jeszcze był czas na wyjaśnienie sytuacji z klasą i zniwelowanie negatywnego odbioru, ale… Ale wtedy do akcji wkroczył osobiście sam Pan Prezes nowego stowarzyszenia! No i zrobił to niestety z przysłowiową gracją słonia w składzie porcelany.

Na początek odniosę się może do postu Celiny – moim zdaniem całkowicie słusznie zarzuciła temu projektowi, że jest sztucznie wykreowanym tworem (patrz porównanie koty i psy), który w założeniu raczej będzie służył do nabijania kieszeni założycielom, a nie jawi się jako inicjatywa pro publico bono. Nie zgodzę się natomiast ze stwierdzeniem: „Odejdźcie, panowie, od marketingu lat 90 XX wieku, który opierał się na wciskaniu kitu” – akurat nic się w tym temacie do dziś nie zmieniło, bo kit wciskany jest tak samo, choć nieco w innej formie (np. pierdololo ze sprzedażą za „miliony monet” fejsbukowych szkoleń żywcem zerżniętych z Facebook Blueprint – nie musicie dziękować za linka, u nas macie to gratis). Ale wróćmy do meritum dyskusji – Pan Jerzy w tym właśnie momencie dał się ponieść emocjom i uznał całą sytuację za atak personalny, a stąd już niebezpiecznie blisko do utraty kontroli. No i się zaczęło…

Pan Ciszewski kontratakuje z firmowego konta, a w odpowiedzi dostaje ripostę poddającą w wątpliwość „influencerstwo” założycieli oraz to, czy są oni na pewno odpowiednimi osobami, aby takie stowarzyszenie w ogóle prowadzić. Dalej robi się już tylko gorzej – można spokojnie brać popcorn.

Zaczynają się pyskówki i zwroty w stylu „kim ty jesteś?”, nieodparcie kojarzące się z pijanymi posłami, którzy poniewierają szatniarzem w restauracji, aby wykazać swoją wyższość (bywały takie przypadki, oj bywały).

No od takich wpisów już tylko krok do naprawdę ostrej jazdy… 

Dla każdego, kto choć w średnim stopniu zna się na prowadzeniu komunikacji w social mediach oczywistym jest, że z podobnego stylu dyskusji nic dobrego nie może wyniknąć i Pan Jerzy jako wytrawny PR-owiec powinien o tym wiedzieć. #kimtykvrwajestes LOL A dalej… Dalej jest już tylko lepiej, tzn. gorzej 🙂

Jak widać komentujący odpowiada, że jest blogerem (czyli influencerem w rzeczy samej), a publicrelations.pl mu na to, że „jesteś nikim, że to nie odpowiedź” i takie tam. No normalnie kabaret, bo założyciel stowarzyszenia mającego „robić dobrze” influencerom hejtuje samych influencerów.

W komentarzach zaczynają się też pojawiać prawdziwe fejmy internetu – a to już dobitnie świadczy o tym, że #shitstorm (czy tam awantura) wszedł w fazę krytyczną i przyciąga coraz więcej gawiedzi, atencjuszy itd.

Widać też już analityczne głosy rozsądku doświadczonych (?) managerów, którzy punktują niespójność założeń nowo powstałego związku influencerów.

Pojawiają się też dobijające komentarze różnych śmieszków przyciągniętych tym, że wreszcie coś się dzieje w tym nudnym jak p*zda polskim internecie.

Oj, śmiechłem, muszę przyznać. 🙂 No a dalej mamy też rozwlekłe analizy – jak ktoś chce, może to przeczytać w całości.

Shitsormu nie da się już zatrzymać bez skasowania wątku (a screeny i tak były robione, internety nie zapominajo!). No i jak to często – gęsto w takich przypadkach bywa, tak jeszcze „na dobicie” wchodzą komentarze stawiające pod znakiem zapytania profesjonalizm Pana Jerzego oraz dobre imię branży PR w ogóle (BTW to ta branża kiedykolwiek miała dobre imię…?).

No to teraz pora na małe podsumowanie

Opisana powyżej sytuacja to klasyczny shitstorm internetowy (czy też awantura lub kryzys, jak kto woli), do tego wysoce pouczający. Dlaczego? Ponieważ można z tego wyciągnąć kilka ważnych wniosków.

  1. Internet coraz rzadziej daje sobie wciskać bullshity i coraz częściej reaguje dość żywiołowo na wszelkie próby przywłaszczenia sobie pozycji guru w branży, jeśli jakiś tam delikwent jest tak naprawdę świeżakiem (dość charakterystyczne dla wielu, coachów, trenerów, startupowców itp.) No cóż, Pan Ciszewski jest zapewne doskonałym specjalistą od PR, ale influencerem raczej go nazwać nie można (a już na pewno nie internetowym).
  2. Szewc bez butów chodzi – no bo jak inaczej nazwać tę sytuację…? Argumentować już nie będę, gdyż powyższe screeny stanowią tego najlepszy dowód.
  3. Doświadczeni PRowcy nie zawsze rozumieją internety i zasady komunikacji, jakie tam rządzą. Jest to poniekąd dość zrozumiałe, gdyż dla wielu z takich osób social media nie są naturalnym środowiskiem – oni się ich dopiero uczą.
  4. Jak już zabierasz się za jakiś projekt i chcesz go poddać publicznej ocenie, to zadbaj o wiarygodność. Gdyby Stowarzyszenie Influencerów zaczęło od zaproszenia do współpracy choćby ze dwóch (albo nawet jednego!) prawdziwych influencerów, to odbiór tej inicjatywy mógłby być zupełnie inny. Nie wierzę, że nie znalazł by się żaden Mediafun, Hatalska, czy Tkaczyk, którzy by nie chcieli uczestniczyć w tym stowarzyszeniu –wtedy od razu inaczej by to wszystko wyglądało.

No, ale wyszło jak wyszłoPSIiOAwMI (niezły skrót mają, BTW) zaliczyło falstart i ciężko im będzie zniwelować pierwsze, nadzwyczaj negatywne wrażenie – choć próbują, trzeba przyznać.

A, tak na koniec – mamy nadzieję, że osoby internetowe osoby publiczne nie będą miały do nas pretensji za „niezamazanie” twarzy i nazwisk – w końcu jak fejm się wypowiada publicznie, to musi się liczyć z cytowaniem (i to samo dotyczy autora całego zamieszania, a jakże).

One thought on “Polskie Stowarzyszenie Influencerów i Osób Aktywnych w Mediach Internetowych, czyli krótka historia o tym, jak rozpętać piekło i zaliczyć falstart.

  1. Prawo cytatu wymaga podania pełnych danych cytowanych osób. Zamazywanie danych na screenach sprawia, że nie możecie z nich legalnie korzystać. Poza tym wymazujecie bardzo wybiórczo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *